Żebyście mnie dobrze zrozumieli – wiadomo, że kiedy próbujemy coś zmieniać w swojej sylwetce (schudnąć czy przytyć, choć częściej schudnąć), warto mieć kalorie pod kontrolą. Nie da się ukryć, że jednym z popularniejszych błędów w odchudzaniu czy nabieraniu masy jest brak wiedzy, ile tak naprawdę jemy kalorii i przez to często nie widzimy efektów. Liczenie „na oko” jest dość niedokładnym pomiarem. Dlatego zdecydowanie w takiej sytuacji waga kuchenna będzie przedmiotem niezbędnym.
Ale… jeżeli kalorie są dla ciebie tak ważną rzeczą, że nie potrafisz nawet wyluzować z okazji swoich urodzin czy wypadu z przyjaciółmi, to coś już jest nie tak.
Wieczne zastanawianie się, ile coś ma kalorii, ciągłe obliczanie ile białek, węglowodanów i tłuszczy sobie dostarczasz, czy nie przekroczyłaś bilansu o 50 kalorii, to nie super dbanie o formę, a przesada.
Przez to, że zajmuję się tym, czym się zajmuję, czasami mam wrażenie, że jedyne, o czym niektórzy ludzie chcą ze mną gadać, to diety i odchudzanie. Jeśli idę na wypad ze znajomymi i zamawiamy razem wspólną pizzę – bo przecież nie ma nic złego w pizzy raz na jakiś czas – to naprawdę, ostatnie, o czym chcę słuchać, to to, ile ta pizza ma kalorii i czy się od niej tyje, czy nie. Nie dbam o to wtedy. Nie jem pizzy codziennie. Jem ją raz na jakiś czas, ale jeśli już jem, to cieszę się każdym kawałkiem i nie świruję, że przytyję pięć kilo na drugi dzień, bo wiem, że to nie jest możliwe z punktu widzenia fizjologii. Nie da się tak po prostu.
A życie nie jest od tego, żeby liczyć każdą kalorię wkładaną do ust. Bo co to za życie? Odmawianie sobie wszystkiego? Liczenie skrupulatnie każdego kęsa? Czy to naprawdę jest coś, na czym warto się tak bardzo skupiać?
Prowadzę taki, a nie inny tryb życia, bo chcę być zdrowa. Ale nie uważam, żeby taki tryb życia wymagał nie wiadomo jakich poświęceń, odmawiania sobie wszystkiego i wiecznego życia z pudełkami. Nie zrozumcie mnie źle: dyscyplina jest w porządku, czasem wręcz niezbędna, ja też odmawiam sobie rzeczy, ale kiedy już jem coś, co jest „niezdrowe”, „zakazane”, „tuczące” to nie świruję
😉
To złoty środek jest wyjściem, jedzenie w 80 % zdrowo i pozwalanie sobie na 20 % grzechów, a nie próba jedzenia w 100 % idealnie i wieczna frustracja. Nikt, poza czynnymi sportowcami i kulturystami nie musi trzymać się swojego menu w stu procentach każdego dnia. Jesteśmy ludźmi!
I jak ludzie, powinniśmy się cieszyć z tego, że pijemy lampkę wina świętując sukces, próbujemy raz w miesiącu ciepłe, dopiero co upieczone ciasto czy jemy pyszną pizzę ze znajomymi. Raz na jakiś czas na pewno nie zaszkodzi, daję słowo.